niedziela, 17 września 2023

POLANICA ZDRÓJ 2023

 


POLANICA 2023


       W ostatnich latach Kotlina Kłodzka jest naszym ulubionym miejscem wypadów. Blisko – raptem 5 godzin jazdy samochodem i mnóstwo różnorodnych atrakcji. Tym razem padło na Polanicę Zdrój. Byliśmy tutaj wielokrotnie na kilkugodzinnych wycieczkach mieszkając czy to w Międzygórzu, czy to w Kudowie czy jeszcze gdzieś indziej, ale nigdy jeszcze nie była to nasza główna baza wypadowa. Być może, jak to niektórzy mawiają, w końcu dojrzeliśmy do Polanicy? Wszak w powszechnym mniemaniu jest to kurort dla ludzi „statecznych”    Eee! Myślę, że to raczej niesprawiedliwe dla tej miejscowości mniemanie. Po pierwsze ilość ciekawych atrakcji w samej Polanicy, jak i w niedalekiej odległości: góry, kopalnie, twierdze itp., jest tak duży, że to jak spędzimy czas, czy aktywnie czy raczej leniwie, zależy tylko i wyłącznie od nas samych.

       Polanica-Zdrój (niem.  nazwa urzędowa Altheide-Bad, zwyczajowa Bad Altheide, cz. Stary Bór) – to piękne miasto uzdrowiskowe w województwie dolnośląskim, w powiecie kłodzkim. Położona jest w dolinie Bystrzycy Dusznickiej u podnóża masywu Piekielnej Góry (południowo-wschodni kraniec Gór Stołowych), a południowa część miasta (dzielnica Sokołówka) na zboczach Gór Bystrzyckich w pobliżu Kamiennej Góry. Co prawda najdawniejsza wzmianka dotycząca Polanicy została wpisana pod datą 1 lutego 1347 do najstarszej kłodzkiej księgi sądu stanowego dla szlachty z lat 1346–1390, ale miastem stała się dopiero w 1945 roku.

       Korzystając z Booking.com wybraliśmy na miejsce pobytu Villę Lessing. Oprócz stosunkowo atrakcyjnej ceny, skusiło nas jej znakomite położenie, tuż przy Parku Zdrojowym przy ulicy Parkowej 20. Inaczej mówiąc mamy wszędzie blisko, do wszystkich najbardziej atrakcyjnych miejsc w Polanicy dochodzimy w ciągu zaledwie kilku minut. Choć szczerze mówiąc, po przybyciu na miejsce byłem nieco rozczarowany bezpośrednim otoczeniem obiektu, z lekka do niego nie pasującym. Villa Lessing to pięknie odrestaurowany hotel, z nader skromnym personelem,  z pierwszych lat 20 stulecia, położony w bezpośrednim sąsiedztwie Parku Zdrojowego.  Klimat i wystrój wnętrz Villi Lessing łączy w sobie tradycję i nowoczesność, dekadencki urok secesji, przepych art nuveau i prostotę nowoczesnego designu. Do tego przemiła obsługa dopełnia bardzo dobrego obrazu całości. Jeżeli już miałbym mieć jakieś uwagi, to do nazewnictwa pokoi. Oj, kogoś poniosło, fantazja dopisała jak rzadko. Nasz pokój, to pokój „Deluxe”. Wchodzę do tegoż pokoju i szukam tego deluxa. I jakoś znaleźć nie mogę. Przyzwoity pokoik, średniej wielkości, z ładnym balkonem i raczej standardową łazienką. Dwa krzesła i stolik, stolik pod telewizorem i dwie maleńkie szafki przy łóżku, no i szafa na ubrania. Na podłodze panele. Według mnie to absolutny standard. Do tego nie ma żadnego fotela, a mi się marzył taki wygodny do czytania książek – Dyzio marzyciel – zachciało mu się deluxa. Dodatkowo w pensjonacie można wykupić masaże, co szczerze polecam, bo pan masażysta jest bardzo dobrym fachowcem.


       Polanica, z każdym przemierzanym krokiem robiła na nas coraz lepsze wrażenie. Przede wszystkim Park Zdrojowy, ale absolutnie nie tylko. Trzeba przyznać że park jest bardzo zadbany. Pięknie prezentuje się gmach uzdrowiska. Duże wrażenie robi piękna kolorowa fontanna. Tuż obok jest Park Szachowy – wszak Polanica to miejsce rozgrywania Międzynarodowego Festiwalu Szachowego im. Akiby Rubinsteina. W tym roku po raz 59. Kawałek dalej jest Park Leśny. A w nim betonowa  rzeźba niedźwiedzia. Rzeźba ta została wystawiona do oglądania w 1910 roku. Miejsce w którym stoi przypomina o granicy do której dotarł skandynawski lądolód, podczas ostatniego zlodowacenia. Przy okazji jest legenda o niedźwiedziu, który w zamian za darowanie życia wskazał miejsce nowego źródła, które miało zastąpić stare wysychające. A że to wszystko ładnie brzmi i dobrze harmonizuje z ogólnym wizerunkiem Polanicy, pojawiły się w mieście małe, odlane w metalu niedźwiadki, niczym wrocławskie krasnale. Fajny pomysł i oby przybywało tych polanickich niedźwiadków. Na obrzeżach miasta jest letni tor saneczkowy. Długość toru to około 700 metrów, a "saneczkarze" mogą rozpędzić się do 40 km/h. Duża frajda nie tylko dla dzieci. No i deptak polanicki czyli ulica Zdrojowa z bardzo dużą ilością restauracji, barów i kawiarni, i oczywiście z dziesiątkami stoisk z pamiątkami nie tylko z Chin. W weekend trafiliśmy tam nawet na Indianina wygrywającego charakterystyczne andyjskie melodie. Dla chętnych Polanica to także znakomite miejsce do robienia wypadów w okoliczne góry oraz do bardzo wielu atrakcji Kotliny Kłodzkiej.



       Niestety, tym razem pewna drobna niedyspozycja sprawiła, że nasze możliwości do pokonywania górskich szlaków były mocno ograniczone. A zatem przemierzaliśmy wzdłuż i wszerz Polanicę, szlak wokół Polanicy i szlak polanickiej gastronomii.

       Od razu w dniu przyjazdu poszliśmy do restauracji Bukowy Park. Na wstępie trochę było czuć końcem sezonu, jakieś to wszystko niemrawe, jakby wszyscy już tylko czekali na odgwizdanie tegoż końca. Mimo wszystko pierwsze wrażenie kulinarne pozytywne. Czekadełko w postaci pasty pomidorowej na pumperniklu, nastroiło mnie sentymentalnie. Bardzo lubię pumpernikiel. Zamówiliśmy wątróbkę – poprawna, gołąbki w sosie grzybowym – solidna czwórka i knedle z gęsiną - …i tu niestety przyjemne doznania się rozsypały. Poczynając od niespecjalnego nadzienia, w znikomych zresztą ilościach, a kończąc na kapuście która miała być zasmażana a była po prostu przypalona. To, nawet dla mojej niezwykle wyrozumiałej żony było za dużo. Poprosiła o wymianę dania. Kapustę wymienione, knedle pozostały. W ramach rekompensaty dostaliśmy po gałce lodów, zresztą bardzo smacznych. Ogólnie rzecz biorąc, raczej nie polecamy.

       Kolejny lokal, który zwiedzaliśmy to restauracja „Zdrojowa”. Jakoś niespecjalnie przypadł mi do gustu klimat tego lokalu, trochę jak w jakiejś wielkiej fabrycznej stołówce. Obsługa zabiegana i nie do końca ogarniająca sytuację. Trochę lepiej w ogródku, ale bez szału. Ale zdecydowanie humor nam się poprawił jak skosztowaliśmy placków ziemniaczanych z łososiem i gołąbków z sosem pomidorowej. Bardzo solidnie zapracowana czwórka. 


       Nie podoba mi się moda na nadużywanie słowa fabryka w różnych nazwach. Na szczęście nie zniechęciło mnie to do odwiedzenia lokalu o nazwie „Fabryka Smaku”. Już od wejścia było dobrze. Wnętrze gustowne i z pomysłem. Obsługa uśmiechnięta, kompetentna i zaangażowana. Kiedy otrzymaliśmy zamówione dania tylko umocniliśmy się w pozytywnym nastawieniu. Sushi z krabem, kawiorem i awokado bardzo przyzwoite, smaczny i z bardzo dobrą sałatką pieczony camembert numer jeden tego wieczoru – polędwica w sosie grzybowym, naprawdę pyszne danie, którym z ogromną przyjemnością można było się delektować.

       Kilka dni później zdecydowaliśmy się na dogrywkę w Fabryce Smaku. Zamówiliśmy: krokieta, sushi  z krewetkami i Szwajcara. No i nie dali się zaskoczyć. Byli czujni! Było tak samo dobrze jak za pierwszym razem. 

       Odwiedziliśmy też jeden z dwóch lokali „Bohema” znajdujących się w Polanicy. Wybraliśmy oczywiście ten w parku zdrojowym. Trzeba przyznać, że ktoś włożył sporo serca w aranżację wnętrza lokalu. Dzięki temu, że ogólnie hala pijalni wód sprawia wrażenie starego zapuszczonego dworca na prowincji, to część stanowiąca salę kawiarni Bohema jest całkiem przytulna. No a dalej to już zaczyna się prawdziwa rozpusta. Przepyszne ciasta w najróżniejszych smakach. Bardzo dobra kawa i całą paleta herbat. Naprawdę trudno było wyjść z tego przybytku rozpusty.



       Głównym traktem gastronomicznym i lansingowym w Polanicy jest ulica Zdrojowa. My jednak poszliśmy kawałeczek dalej i wyszliśmy na ulicę Wojska Polskiego. I tam właśnie, niemal natychmiast po wyjściu ze Zdrojowej trafiliśmy na restaurację „La Nonna” – dokładnie ul. Wojska Polskiego 4. Już sama nazwa bardzo obiecująca: „Babcia”, którz nie ma uroczych wspomnień związanych z babcią. Od razu można się rozmarzyć. A po przekroczeniu progu lokalu, już tylko lepiej. Fajnie zaaranżowane wnętrze, bardzo nastrojowo, w tle oczywiście klasyczna włoska muzyczka. Kilka różnych pomieszczeń. Fajny personel. Ale najlepiej się zrobiło jak dostaliśmy zamówione dania, po prostu super: tatar z łososia, sałatka gamberi, pizza capriccioza i lemoniada a’la Hugo. Innym razem, gdy wpadliśmy tylko na lekki lunch spróbowaliśmy sałatki szefa i la nonna oraz tiramisu. Doskonałe!   

        Polskie Smaki – to bardzo duży lokal położony przy ul. Zdrojowej, czyli głównym deptaku Polanicy. Nasze doznania smakowe nigdy w czasie pobytu w Polanicy nie były tak rozbieżne. Z jednej strony grillowany oscypek z żurawiną i roszponką bardzo dobry. Naprawdę pierwsza klasa, ale już zupa krem z kurek z którą wiązaliśmy wielkie nadzieje, wszak znalazła się na karcie „szef kuchni poleca” … hmm, nie chciałbym nikogo urazić, ale w zasadzie tylko zapach był zgodny z oczekiwaniami. Co do smaku można było odnieść wrażenie, że kucharz mocno przeszarżował jakąś gotową przyprawą typu maggi, vegeta czy coś w tym rodzaju. Nie dość, że smak kurek ukrył się gdzieś głęboko i ciężko było się go doszukać, to jeszcze, po prostu ta zupa była za słona. Tatar z bakłażana bardzo przyzwoity, ale  pesto na grzankach do niego serwowanych, nie wiadomo z czego (obsługa niewiele wiedziała na ten temat) przyprawione bardzo podobnie jak zupa krem z kurek. Wahadełko jednak buja się dalej, tym razem mocno w górę. Żeberka grillowane na bardzo mocne 4+, może odrobinę za suche. Do tego dobra modra kapusta. I jak tu ocenić ten lokal? Mimo wszystko, ze względu na niezbyt dobrą obsługę, chyba jednak minusy przeważyły i w najbliższym czasie nie odwiedzimy ponownie Polskich Smaków. 

       Mała Czarna - kawa i ciacho. Tarta śliwkowa i torcik z gruszką.  Tym razem nasze oczekiwania spełnione w 100 procentach.  Wnętrze małe ale pomysłowo zaaranżowane. Miła i co ważniejsze kompetentna obsługa. Lokal zupełnie inny niż Bohema, a jednak w obu można się zatracić.  



       Mieliśmy ochotę sprawdzić 4 Światy. Ale nie mogliśmy się doczekać na obsługę i przenieśliśmy się do położonego po sąsiedzku lokalu o nazwie Bliss. Jak to dobrze, że w tak niewielkiej odległości jest tak dużo i tak różnych lokali. Tutaj zdecydowaliśmy się na gotowane warzywa zapiekane z serem - bardzo smaczne.  Stek z karkówki zapiekany ze szpinakiem i serem – powiedziałbym, że zaskakująco smaczna. Sałatka egejska czyli kolejna polska wariacja na temat sałatki greckiej -  przyzwoita. Wnętrze sympatyczne, ale w porównaniu do smakowitości serwowanych dań, odbiegające nieco na minus. Ogólnie rzecz biorą dobre wrażenie – solidna czwórka. Ta ocena została potwierdzona w czasie jeszcze jednej wizyty, kiedy oboje skusiliśmy się na placek po węgiersku – naprawdę smaczny.

       Lokal o nazwie „Smacznie pod lawendą”. No i znowu silne rozterki. Jedzenie niezłe – naprawdę solidne 3+. Polędwiczki firmowe marynowane w śliwowicy z dodatkiem rozmarynu w sosie z leśnych grzybów. Do tego pieczone ziemniaki oraz miks sałat. Pierś w sezamie .  Grillowanej camembert. Nie były to jakieś arcydzieła sztuki kulinarnej, ale też nic im nie można było zarzucić. Zdecydowanie w Polanicy dominuje piwo Kozel w najróżniejszych odmianach, a tu proszę: oryginalne piwo - Sowie. Przetestowaliśmy pils i ciemne - niezłe.  A jednak jest coś, co sprawia, że nie mogę tego lokalu polecić bez jakiegoś zawahania. Wystrój i obsługa. Kocham lawendę. Ogromnie ubolewam, że wciąż nie mogę dochować się u siebie w ogródku pięknych okazów tej wspaniałej rośliny. Ale tutaj, mimo wielu akcentów lawendowych jakoś nie mogłem się odnaleźć. Mimo niewątpliwych starań właścicieli, lokal bardziej przypominał mi bar mleczny na jakimś zapyziałym odludziu niż lawendową, przytulną oazę. No i personel. Byliśmy tam wczesnym wieczorem. Po personelu już było widać zmęczenie całym dniem pracy, a może nie tylko dniem pracy. Pani, która wydawała się być tam jakim rodzajem szefowej, zapewniała nas o rodzinnej atmosferze, jakoby panującej w tym lokalu. Ja jednak miałem wrażenie, że ta rodzinna atmosfera, to może i jest rodzinna, ale raczej jak po nieudanym spotkaniu rodzinnym z lekka zakrapianym napojami wyskokowymi. Jak ktoś lubi takie klimaty, to będzie zadowolony.



       Zgoła odmienne odczucia towarzyszyły nam w czasie krótkiej wizyty w Złotym Jeleniu. Zaciekawiło nas wnętrze znajdujące się w zabytkowej piwnicy i choć była ładna pogoda, postanowiliśmy usiąść przy stoliku wewnątrz. Ponieważ miał to być tylko lekki luch zamówiliśmy pierogi z jagodami, sałatkę, pieczony kozi ser na sałacie z gruszką, zielonymi szparagami (w znikomej ilości), orzechami włoskimi i sosem jogurtowym. Wszystko bardzo poprawne. A że była to piwnica, to zamówiliśmy herbatę rozgrzewającą. Przez cały czas w tle słychać było łagodną muzykę.

       Podsumowując nasze kulinarne peregrynacje, spośród odwiedzonych przez nas lokali zdecydowanie najwyżej oceniam restaurację La Nonna. W naszym odbiorze wyprzedziła ona konkurencję co najmniej o klasę. Na drugim miejscu w naszym rankingu znalazła się Fabryka Smaku. No a potem peleton ze swoją czołówką i tymi którzy ciągną się w ogonie. Osobną kategorią są kawiarnie. Trudno porównywać zjedzenie pysznego deseru z np. sushi. Oba odwiedzone przez nas lokale, Bohema i Mała Czarne, choć bardzo różne, bardzo nam się spodobały. 



       No ale nie samym jadłem człowiek żyje, choć aby mógł żyć, jadło jest mu niezbędne. W Polanicy ma miejsce sporo wydarzeń kulturalnych. W czasie naszego krótkiego pobytu miały miejsce dwa bardzo ciekawe wydarzenia. Nie będę pisał o tym na co się nie załapaliśmy, a jedynie o tym w czym uczestniczyliśmy.  A był to koncert duetu Ponad Chmurami. Dwoje bardzo zdolnych młodych ludzi, małżeństwo: Katarzyna i Nikodem Jacukowie. On gra, ona, przede wszystkim śpiewa. A śpiewa pięknym, czystym i bardzo dźwięcznym głosem. Obracają się w sferach szeroko rozumianej poezji i robią to z niezwykłym wdziękiem. Dużo było piosenek skomponowanych do tekstów wierszy polskich poetek, ale mnie obezwładniło przepiękne wykonanie ballady Leonarda Cohena - Hallelujah. Nie był to jedyny utwór Cohena w czasie tego koncertu, ale ten był absolutnie magiczny. Szkoda, że koncert nie odbywał się w jakimś bardziej przytulnym miejscu. Nie byłbym sobą, gdybym wychodząc z takiego koncertu nie kupił sobie jakiejś płyty. Zdecydowałem się na płytę pt. „Czas nic nie zmieni”, którą serdecznie polecam miłośnikom tego gatunku muzyki, a może i nie tylko.

        Co prawda nie specjalnie mogliśmy pozwolić sobie na dłuższe wyprawy, ale nie bylibyśmy sobą gdybyśmy na jakiś szlak nie ruszyli. No i tu kolejny wielki plus dla Polanicy, bo wokół niej jest kilka wyjątkowo ładnych i malowniczo położonych szlaków. I w zależności od możliwości fizycznych można sobie tę marszrutę wydłużać. My wybraliśmy sobie najkrótszy szlak przez Piekielną Górę (537 m n.p.m.), Złoty Widok, platformę widokową „Góralka” do centrum miasta. Tras krótka, akurat na nasze niewielkie możliwości ale niezmiernie urokliwa.

       Lubimy chodzić po górach, lubimy zwiedzać, więc siłą rzeczy czujemy duży niedosyt po tym wypadzie. No cóż, trzeba będzie jeszcze raz wybrać się do Polanicy.




wtorek, 22 sierpnia 2023


 

21 Regaty Unity Line

 

       Regaty Unity Line, to takie trochę poważniejsze regaty cyklu imprez dla amatorów. Owszem, otwarte dla wszystkich, ale na każdym kroku czuć nieco inne podejście do całego przedsięwzięcia, aniżeli w większości pozostałych regat organizowanych w regionie Zachodniopomorskim.  Mimo to, jakoś tak się składało, że tylko raz miałem okazję w nich uczestniczyć i to bardzo dawno temu. Płynęliśmy wtedy na jachcie „Marimba” w trzyosobowym składzie: Janek Waraczewski (właściciel jacht), Marek Stoeck no i ja. To była dosyć ciekawa edycja Regat Unity Line, bo jej trasa prowadziła ze Świnoujścia do Kroslin i z powrotem. O ile w Świnoujściu organizatorzy się jakoś przygotowali, to w Kroslin wielkiego entuzjazmu raczej widać nie było. Przypłynęli, przenocują, popłyną.  

       Czasy się zmieniają i regaty też. Teraz jest inny komandor, inne trasy i inna organizacja. Komandorem i głównym organizatorem jest Paweł Hapanowicz. Niesamowicie energiczny gość. Dzielnie wspiera go jego żona Sylwia i paru chłopaków z tak zwanej ekipy brzegowej. Sędzią głównym w tym roku był Wojtek Denderski.

        Jak przystało na poważne regaty, uczestnicy zbierali się już od czwartku, mimo że oficjalne otwarcie i pierwsze wyścigi miały być dopiero w sobotę. Piątek był dniem przeznaczonym na sprawy organizacyjne i ostatnie prace na jachtach, a przy okazji na liczne spotkania towarzyskie. No i bardzo dobrze! Jak niestety się okazało, moje problemy z silnikiem, które miałem podczas Etapowych Regat Turystycznych, się nie skończyły. Najpierw półgodzinne opóźnienie z wyruszeniem ze Szczecina, a później katastrofa na wysokości przeprawy promowej w Karisborzu, gdzie moja Yamaszka zupełnie odmówiła współpracy. No i do tego wybrała sobie doskonałe miejsce. Co prawda od momentu oddania tunelu pod Świną ruch promów już nie jest tak intensywny, ale jednak od czasu do czasu Karsibory się przemieszczają. I oczywiście jak mi silnik padł, to od strony zachodniej właśnie ruszał prom. Siłą rozpędu i kilkoma próbami odpalenia silnika udało mi się przebyć jeszcze spory kawałek, dzięki czemu nie było poważnego zagrożenia kolizją z promem.

       Posejdon czuwał nade mną. Czuwał nade mną w osobie Krzyśka Dąbrowskiego płynącego na swoim Trzecim, bliźniaku Ondita, z którym umówiliśmy się na wspólne żeglowanie do Świnoujścia. Był co prawda kawałek przede mną, ale jak się dowiedział o moich kłopotach to zawrócił i wziął mnie na hol. Już w drodze do mariny zadzwonił do kolegi ze Świnoujścia – Radka Okińskiego, z pytaniem o ewentualną pomoc. Ten skierował mnie z kolei do innego kolegi ze Świnoujścia: Janusza Musolda, który jak się okazało jest mechanikiem, a swój warsztat ma w „Czterech wiatrach” czyli całkiem niedaleko Mariny im. Jurka Porębskiego . Janusz miał co prawda sporo pracy, ale umówiliśmy się na poranny telefon następnego dnia kiedy to wyklarują się jego plany. Tak więc do Mariny im. Jurka Porębskiego dotarłem  na sznurku. I niezmiernie się cieszyłem, że miałem w zapasie ten dodatkowy dzień!


       
Zgodnie z planem piątek stał pod znakiem próby przywrócenia do życia silnika. Janusz na szczęście znalazł dla mnie czas. Z kolei Sławek Turniak pomógł mi przetransportować dostawczakiem silnik do Czterech Wiatrów. Niby to raptem nieco ponad dwadzieścia kilo, ale jakoś nie fajnie robiło mi się na myśl, że będę musiał go taszczyć. Bez obciążenia przeszedłem tę drogę w 12 minut. Kiedy pomyślałem o spacerze z moją Yamahą pod pachą, to pot lał mi się z czoła obfitym strumieniem. Powrót załatwił Andrzej z Kantapera. Ponieważ Sławek już pojechał dalej w drogę, Andrzej wpadł na bardzo prosty sposób, takie są najlepsze – wziąć taksówkę. Taksówkarz co prawda nieco się wzbraniał, nieco grymasił, ale w końcu dał się przekonać, pod warunkiem, że ostateczną decyzję o przewiezieniu silnika podejmie dopiero jak zobaczy na własne oczy to co ma przetransportować. Zdaje się, że nie wyglądaliśmy zbyt wiarygodnie. Po drodze okazało się, że pan taksówkarz również zna Janusza. Szczęśliwy finał sprawy był taki, że Januszowi udało się ustalić przyczynę moich ciągłych i pogłębiających się problemów z silnikiem – woda w paliwie, a nasz pan taksówkarz nie przestraszył się mojej Yamaszki i podwiózł mnie pod samą burtę Ondita. Uff! chociaż jeden problem z głowy.

       A impreza rozkręcała się coraz lepiej. Jak na razie organizacyjnie wszystko było bardzo dobrze. W końcu w drogę ruszyły jachty chętne do pokonania trasy extrim. Nie było ich wiele, ale szacun, dla tych co się zdecydowali. Jachty płynące na tej trasie zostały wyposażone w urządzenia umożliwiające śledzenie ich trasy.

       Uroczyste otwarcie, było faktycznie uroczyste! Ku mojemu niemałemu zaskoczeniu wziął w nim udział nie tylko pan v-ce prezydent Paweł Sujka ale nawet, osobiście pan prezydent Janusz Żmurkiewicz. Co w kontekście zupełnego lekceważenia od lat przez włodarzy Świnoujścia Etapowych Regat Turystycznych było dla mnie sporym zaskoczeniem. Ciekawe czy zadziałała „magia” Pawła, a może Unity Line, a może jeszcze inne względy? Ogólnie atmosfera i w czasie otwarcia i poza nim była bardzo dobra, bardzo radosna. Choć niestety był też moment smutnej zadumy, gdy Paweł na początku uroczystości otwarcia wspomniał tragicznie i zdecydowanie przedwcześnie zmarłego Jurka Kaczora, żeglarza i sędziego żeglarskiego. Jurek był powszechnie lubiany i dla tego gdy Paweł poprosił o uczczenie jego pamięci minutą ciszy, jakby nagle uszło z nas powietrze.


       
Niestety jeden błąd, może niedopatrzenie muszę organizatorom wytknąć. Otóż wypełniając zgłoszenie popełniłem piramidalny błąd zgłaszając się do rywalizacji samotników. To był jakiś moment zaćmienia umysłowego, jakaś pomroczność jasna, czy licho wie co! Przecież tam nie ma żadnych przeliczników i ja ze swoim maleństwem byłem z góry skazany na przegraną. Nawet iluzorycznych szans nie miałem. Już następnego dnia wysłałem wiadomość z prośbą o przeniesienie mnie do odpowiedniej grupy KWR. Po przybyciu do Świnoujścia również zgłaszałem komu się dało, włącznie z szanowną komisją sędziowską, że chciałbym popłynąć w KWR. I co? Jak dostaliśmy oficjalną listę startową, byłem na jej szarym końcu jako ostatni z samotników. Ani Garbina – jacht typu scampi, ani Floki – jacht typu X – 79 to nie są jachty w moim zasięgu, tym bardziej, że mają całkiem niezłych skiperów. Bardzo gorzkim pocieszeniem był fakt, że było nas tylko trzech, więc miejsce na „pudle” było gwarantowane. Nie jestem pewien czy aby na pewno o to mi chodziło. Być może Wojtek Denderski koniecznie chciał mieć trzy jacht w tej grupie i udał, że nie zauważył moich próśb o zmianę grupy.

       No i wreszcie nadszedł ten dzień! Dzień rozpoczęcia prawdziwego ścigania się. Wiem, pamiętam od bardzo dawna, że żeglarstwo polega głównie na czekaniu, ale wciąż jest to zawsze dla mnie duże wyzwanie. Kiedy więc problemy z silnikiem pozostał za mną, stan gorączki przedstartowej gwałtownie wzrósł.

   Na pierwszy dzień trzy krótkie wyścigi na wodach Zatoki Pomorskiej, w stosunkowo niewielkiej odległości od brzegu, tak aby ludzie odpoczywający na plaży mieli nas cały czas w zasięgu wzroku. Pogoda była wspaniała. Wiatr o sile ok 3 B, do tego od lądu więc nie było zbyt dużych fal. Sama, czysta przyjemność. Sędzia główny regat, Wojtek Denderski wymyślił sobie, że w oparciu o te same boje będą trzy różne trasy. Oczywiście dla oldtimerów i samotników najprostsza trasa w postaci pojedynczego trójkąta. Ponieważ jednak w jednym czasie rywalizowały na akwenie wszystkie trzy grupy, trudno było się zorientować o co chodzi, a turyści na plaży wciąż widzieli na wodzie kilkadziesiąt jachtów podążających w najróżniejszych kierunkach. A co do ścigania się, to przystąpiłem do niego na wyjątkowym luzie. Dopiero kilka minut po minięciu linii mety, zorientowałem się, że gdyby nie moja niefrasobliwość wygrałbym ten wyścig. Wydawało mi się, że Floki jest daleko z przodu, a było wręcz przeciwnie, był daleko w tyle. A Garbina wyprzedziła mnie dopiero na ostatniej prostej do mety przez moje robione w nieodpowiednim momencie zwroty. Dalej już było bardziej zgodnie z planem choć nie do końca. Floki wygrało dwa raz. Natomiast Garbina miała awarię rolera, przez co została pozbawiona swojego gigantycznego przedniego żagla. Zupełnie nieoczekiwanie, pierwszego dnia byłem trzy razy na drugim miejscu. Innymi słowy, pierwszego dnia rządził przypadek.



       Jak zwykle na regatach, jednym z głównych tematów porannych rozmów jest prognoza pogody. I jaka by nie był zawsze wywołuje poruszenie wśród braci żeglarskiej. Tak też było i drugiego dnia regat. Tym razem duży niepokój wywoływała informacja, że wczesnym popołudniem mają zupełnie wyłączyć wiatr. Konsekwencją takiej, a nie innej prognozy pogody była nie całkiem zrozumiała decyzja sędziego regat. Nie skrócił wyścigu, nie przyśpieszył startu, a wymyślił mianowicie, że będzie czekał na mecie tylko na jachty z tych grup, których liderzy przekroczą linię mety do godziny 1500. Dystans do przebycia ok 20 MM czyli trasa Świnoujście - Dziwnów, prawie nie ma wiatru, a czas dla tych większych i szybszych 3 h 50 minut, a dla tych mniejszych i wolniejszych 3 h 40 minut. Dla naszej klasy, jak i dla oldtimerów czy innych mniejszych jachtów niewykonalne. Po co w ogóle puszczać taki wyścig, skoro z góry wiadomo, że nic z tego nie będzie. Ludzie niepotrzebnie tylko męczyli się w tej flaucie okraszonej wysoką temperaturą, niczym na patelni. I żeby sprawa była do końca jasna, do godziny 1500 linię mety minął tylko jeden jacht z grupy ORC. Podobno jeszcze kilka jachtów było niedaleko mety, ale „niedaleko” się nie liczy. Można było odpalić silniki i dopłynąć do Dziwnowa.

       Od wielu lat tułam się po akwenach i marinach Pomorza Zachodniego. Wielokrotnie też bywałem w Dziwnowie. Zwykle uciekałem z niego jak najrychlej do pobliskiego Kamienia Pomorskiego. Ale tym razem dane mi było pierwszy raz zawitać do Mariny Dziwnów. Maleństwo toto, ale bardzo urokliwe. Jest wszystko co potrzebne. Specjalnie na potrzeby regat marina została zamknięta na dwa dni. Byli tylko rezydenci, więc prawie się pomieściliśmy. Część jachtów stała w porcie rybackim. Ja tradycyjnie skorzystałem z uprzejmości „Trzeciego” i stanąłem przy jego burcie.



       Trzeci dzień regat, to wyścigi na wysokości plaży w Dziwnowie. W zasadzie, prawie kopia dnia pierwszego. Różnica polegała na tym, że na akwen pierwszy wypłynął sędzia aby obserwować jak będzie kształtowała się pogoda. Prognozy ponownie zapowiadały możliwość wyłączenia wiatru. Sędzia pobujał się około godziny i jednak dał znak do wypłynięcia. Od razu zastrzegając, że najprawdopodobniej rozegrane zostaną tylko dwa wyścigi z planowanych trzech. I tak się właśnie stało. Mimo całkiem dobrego startu w pierwszym wyścigu i początkowego prowadzenia, w końcu i tak zameldowałem się na mecie jako trzeci. Jeszcze jakaś iskierka nadziei tliła się przed ostatnim wyścigiem ale i ona została brutalnie zgaszona na linii startu, kiedy to zostałem bezceremonialnie zepchnięty na jachty które miałem po prawej (dwa, trzeci był już statek komisji sędziowskiej) przez rozpędzone Fujimo. On przejechał mi tylko po burcie, po czym pozostały tylko rysy. Trochę gorzej wyglądało to po drugiej stronie. Na szczęście większych strat nie było. Ale zanim się rozplątaliśmy reszta stawki odjechała na znaczną odległość. No cóż, czasami i tak bywa.



Podobnie jak w Świnoujściu Paweł Hapanowicz i jego firma HP Reklama Hapanowicz bardzo fajnie wszystko przygotowali. Było kolorowo, efektownie i radośnie. Przybyli i tutaj liczni goście łącznie z burmistrzem Dziwnowa, panem Grzegorzem Jóźwiakiem. Pan burmistrz miał w tym roku szczególny powód do satysfakcji, bo tuż przed Etapowymi Regatami Turystycznymi, czyli raptem ok 4 tygodni wcześniej otworzył nową marinę miejską i Dziwnów wreszcie ma trochę miejsca dla żeglarzy. Ceremonia rozdania nagród była nieco przydługawa, no ale skoro organizatorzy byli tacy mili i stworzyli aż 11 grup, to było co rozdawać. W trakcie gali wręczania nagród, można było sobie dobrze pojeść, a i piwa się napić, chyba do woli. Zatem nikt nie narzekał na czas trwania ceremonii wręczania nagród.



XXI Regaty Unity Line się zakończyły. Było bardzo miło i ciekawie. Organizatorzy dołożyli naprawdę dużo starań – gratulacje i podziękowania! Regaty Unity Line to kolejne regaty, na których organizatorzy tworzą grupę na WhatsApp do przekazywania różnych informacji. Trzeba przyznać, że ten wynalazek bardzo dobrze się sprawdza. A byłoby jeszcze lepiej, gdyby ludziska w trakcie regat nieco pohamowali się z wrzucaniem tam wszystkiego co popadnie. Niech w czasie regat pozostanie to miejscem przekazywania naprawdę ważnych informacji.

Nie ukrywam, że podobały mi się te regaty. Z przyjemnością wziąłbym w nich udział również w przyszłym roku. Choć jest tu pewien drobny problem – 15. sierpnia – to dla mnie taka dosyć szczególna data i raczej powinienem być w tym czasie w domu. Zobaczymy.



wtorek, 31 stycznia 2023

MUZEUM TECHNIKI I MOTORYZACJI W SZCZECINIE

 

              Gdyby zapytać przeciętnego Polaka o związki Szczecina z motoryzacją, to zapewne większość nic by nie widziała. Jakaś, niewielka część, szczególnie ci starsi, przypomnieli by sobie o produkowanym przed laty w Szczecinie motocyklu JUNAK. To była maszyna, taki polski Harley. Podobno Fordy T można było kupić w dowolnym kolorze, byle to był kolor czarny. A tu proszę. Junaka można było kupić w kolorach czarnym i wiśniowym. Rozpędzał się do szalonych 115 km/h. Ich produkcja ruszyła w 1957 roku. Niestety był to drogi  pojazd. Na początku kosztował ok 2 razy więcej niż popularna wtedy wfm-ka. No cóż, w tamtych zamierzchłych czasach było to marzenie bardzo wielu facetów. Ale jak to w życiu bywa, na marzeniu przeważnie się kończyło.


       A tym czasem, historia szczecińskiej motoryzacji sięga zdecydowanie odleglejszych czasów i może się pochwalić całkiem ciekawymi dokonaniami. A wszystko to za sprawą braci Emila i Bernhard juniora Stoewer. Zaczynali od produkcji pojazdów trzy- i czterokołowych z jednocylindrowym silnikiem o mocy 1 KM. Ale już w 1899 roku ruszyli z produkcją "pełnowymiarowych" samochodów. Co ciekawe już wtedy Stoewer produkował seryjnie samochody napędzane silnikami elektrycznymi. Zainteresowanych historią motoryzacji, nie tylko szczecińskiej, zapraszam do szczecińskiego Muzeum Techniki i Motoryzacji - Zajezdnia Sztuki przy ulicy Niemierzyńskiej.


            
Najstarszy ze Stoewerów w kolekcji szczecińskiego muzeum, to Stoewer C-2 z 1913 roku. Pojazdy te produkowano przez dwa lata i wyprodukowano ich ok. 470 sztuk. To były taki czasy, że nie było niczym niezwykłym, że jakiś angielski dżentelmen zakupił w Szczecinie podwozie z silnikiem a resztą zajęła się angielska firma The London Inproved Coach Builders Ltd. Jak więc widać, ledwo ruszyła produkcja samochodów a już wystąpiły pierwsze symptomy globalizacji. A tak przy okazji, ten model nie miał rozrusznika. Trzeba było nieźle zakręcić aby pojechać.


           Bracia Stoewer rywalizowali z najlepszymi w tamtych czasach, niemieckimi producentami samochodów. Takim pojazdem, który otwierał drzwi do elity był Stoewer S8. W szczecińskim muzeum jest jedyny zachowany na świecie egzemplarz z nadwoziem typu phaeton.


             W 1937 roku wprowadzono do sprzedaży Stoewer Sedina. Samochód ceniony za jakość wykonania i niezawodność. Niestety, był to ostatni cywilny samochód produkowany w fabryce Stoewer. Ale zanim nastąpił smutny koniec, w sumie w firmie braci Stoewer wyprodukowano 60 różnych modeli samochodów. Nie brakowało wśród nich samochodów bardzo luksusowych, takich którymi jeździli celebryci tamtych czasów, jak chociażby Stoewer Arkona Phaeton.


       Były też pojazdy o zacięciu sportowym, jak np Stoewer V5 sport roadster. Ten w szczecińskiej kolekcji pochodzi z roku 1931. Rozpędzał się do 100 km/h. Istne szaleństwo.


        Oczywiście na Stoewerach ekspozycja się nie kończy. Jest tam parę bardzo interesujących ciekawostek z Europy:




    

    No i oczywiście, nie brakuje eksponatów ilustrujących historię polskiej motoryzacji z okresu powojennego. Oj! niejednemu łezka w oku się zakręci.


























        Myślę, że wycieczka do szczecińskiego Muzeum Techniki i Komunikacji jest naprawdę godna polecenia, nie tylko miłośnikom motoryzacji.



SEDINA








piątek, 11 listopada 2022

PEŁCZYCE - KONTEMPLOWANIE CISZY I SPOKOJU W BARWACH JESIENI


 

            Całe swoje dorosłe życie, nie licząc krótkich wyjazdów tu i tam, spędziłem w Szczecinie. I oto, nagle, zupełnie niespodziewanie, pojawiła się okazja na wprowadzenie jakiś, poważnych zmian w tej materii. Postanowiliśmy wyprowadzić się ze Szczecina, ale nie za daleko, tak aby w ciągu godziny móc się w nim znaleźć. W końcu związków z tym miastem mamy mnóstwo. Zaczęliśmy się rozglądać po okolicy w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego. Po kilku mniej udanych lustracjach i dziwnej przygodzie z jednym z biur nieruchomości, które przez rok nie zdążyło usunąć jednej oferty ze swojej strony, znaleźliśmy ofertę z Pełczyc. Ciekawa oferta ale ... to jednak ponad godzinę ze Szczecina. Niech będzie, pojedziemy i sprawdzimy. No i pojechaliśmy ... i to był koniec naszych poszukiwań! Może nie jest to idealne rozwiązanie, ale jest tu tak uroczo, cisza, spokój, jeziora, lasy i cmentarz tuż za oknem, więc jakby co to nie będzie daleko. Pełczyce - powiat choszczeński - , kiedyś Bernstein (bursztyn) liczy sobie niespełna 2700 mieszkańców, ale - uwaga, uwaga - możemy znaleźć tu sześć jezior. Patrząc od północy: Sławno, Krzywe, Stawno, Panieńskie, Mały Pełcz no naprawdę piękne Jezioro Pełcz od długości 7 km i maksymalnej głębokości 31 metrów. 

Jezioro Panieńskie z widokiem na kościół pw. Narodzenia NMP z XIII wieku i przesmyk do Jeziora Stawno.   

        Nie mają Pełczyce zbyt wielu zabytków. Jest kościół pw. Narodzenia NMP z XIII wieku, który należał do zespołu klasztornego cysterek. Poza kościołem zachowały się jeszcze zabudowania klasztoru, i folwark klasztorny pochodzący z późniejszych czasów. Ale Pełczyce i okolice to przede wszystkim doskonałe miejsce dla miłośników kontaktu z naturą. Jak już wyżej wspomniano dużo jezior i tras rowerowych. Niedaleki Barlinek - 9 km - szczyci się mianem europejskiej stolicy nordic walkingu. Nie wiem, nie sprawdzałem osobiści jak to jest, ale nie ulega najmniejszych wątpliwości, że miłośnicy spacerów z kijkami znajdą tu dla siebie mnóstwo ciekawych ścieżek.


        Pierwsze miesiące pobytu w Pełczycach minęły mi tak szybko, że wprost trudno to opisać. Przyspieszenie, zupełnie jakbym wchodził w nadświetlną.


       Jednak ku mojej wielkiej radości, wraz z nastaniem jesieni mieliśmy najgorętszy okres poprzeprowadzkowy za sobą (prawie) i mogłem zapakować swojego Nikona D750 i ruszyć w teren. A że jesień tego roku była bardzo udana, to fotografowanie sprawiało ogromną frajdę. Ze względu na uniwersalność i niewielką wagę najczęściej miałem podpięty do aparatu obiektyw Nikkor AF-S 28-300 f 3,5-5,6 G. (zdjęcie powyżej). Nie rezygnowałem jednak z innych obiektywów, przede wszystkim Sigma APO DG 70-200, F 2,8 II Macro HSM, z którego korzystałem robiąc trzy kolejne zdjęcia poniżej.


       Jesień to zdecydowanie czas kontemplacji. Można się zadumać, można się rozmarzyć. A przyroda sama posuwa przeurocze obrazy. Zawsze pojawiają się wątpliwości, czy zdołam pokazać na zdjęciu to co mnie tak bardzo zafascynowało.


       Czy będą to oziminy, które kolorystycznie jakoś nie do końca pasują do tych jesiennych nastrojów, ...


   ... czy będą to niezwykle groźnie wyglądające chmury, które zmuszają do zastanowienia czy aby na pewno jestem odpowiednio ubrany na tę porę roku, to za każdym razem ulegam fascynacji tymi niezwykłymi obrazami. I, no właśnie, czy potrafię to odpowiednio ukazać, tak aby oglądający te zdjęcia, choćby odrobinę podzielał te moje fascynacje. Jeżeli tak się dzieje to dopiero jest fajnie.

       Jako się rzekło, Pełczyce nie są zbyt duże, ale warto spenetrować też bliższą i dalszą okolicę. Oczywiście nie samochodem! To byłoby karygodne. Można po prostu pójść na spacer, można wybrać się "na kijki" albo wsiąść na rower. Ja nawet, specjalnie w tym celu kupiłem sobie nowy rower Kross Trans 4.0 - naprawdę fajny rower - i wyruszyłem.



        Początkowo było trochę dziwnie. Wydawało mi się, że prawidłowo ustawiłem wysokość siodełka, ale po kilkuset metrach miałem nieodparte wrażenie, że zdecydowanie urosłem i mam za nisko siodełko. Dawał się to szczególnie odczuć na podjazdach, a że Pełczyce i okolice położone są na obszarze polodowcowej moreny czołowej, to nawet w samym mieście różnica poziomów waha się od 65 do 119 m n.p.m. a poza Pełczycami te różnice są jeszcze większe. Ale nie tylko moje nagłe podrośnięcia o dobrych kilka centymetrów nie dawało mi spokoju. Natychmiast po zjechaniu z utwardzonej drogi rower zaczął żyć zupełnie własnym życiem. Ja skręcam kierownicę w lewo, a on jedzie sobie w prawo. W końcu musiałem zsiąść i z nim porozmawiać o co chodzi. Za pomocą jednego imbusa szybko doszliśmy do porozumienia.

       Jesień, sama w sobie tworzy niezwykłe klimaty, a jak dodamy do tego jeszcze jakieś tajemnicze miejsce, jakieś ruiny, to wchodzimy w świat baśniowych opowieści.


       Można śmiało popuścić wodze fantazji i imaginować sobie przeróżne niezwykłe obrazy. Nawet patrząc na zwykłe grzyby, których tutaj nie brakuje, wyobrażam sobie, że znalazłem się w krainie elfów.


I nawet zwykły muchomor jakoś inaczej wygląda.


       Skoro jednak udało się dojść do porozumienia z moim Krossem, to ruszam dalej, bo w okolicy są bardzo atrakcyjne trasy rowerowe. Jak pojadę w jedną stronę, to mniej więcej po pół godzinie dotrę do Barlinka najpierw przejeżdżając pod starym wiaduktem prowadzącym pod drogą nr 151 ...


... by po chwili przejechać górą wiaduktu prowadzącego nad leśnym duktem.


A i tak w końcu ląduję na leśnej drodze, bo tak tu pięknie.


Aż zakręciło mi się w głowie ...


 więc muszę już kończyć ten jesienny spacer po Pełczycach i okolicach. Zachęcam do odwiedzania.


niedziela, 13 marca 2022

Śnieżka zimą.

 


       Na każdym kroku podkreśla się, że aby myśleć o dobrych zdjęciach krajobrazowych, trzeba je dobrze zaplanować. Przypadek raczej nie sprzyja fotografowi. Owszem może się zdarzyć, że coś trafimy, ale podkreślmy: może się zdarzyć. Przypadek, pośpiech, brak pełnej swobody czasowej, to nie są wymarzone warunki do fotografowania.


        Zdarzają się jednak sytuacje, że oto trafia nam się jakaś ciekawa wycieczka, ba, mało tego wycieczka na której mamy robić za fotografa. Mamy obfotografować jakąś imprezę, uśmiechnięte buzie uczestników, ciekawe momenty imprezy no i przede wszystkim logo organizatora i sponsorów. No cóż normalne zadanie, a jednak okoliczności przyrody są bardzo atrakcyjne i nie mogę powstrzymać się od zrobieniu kilku zdjęć, niekoniecznie ilustrujących wycieczkę.


       Impreza plenerowa i to w zimie. Trzeba się dobrze przygotować. Z jednej strony sprzęt z drugiej odpowiedni ubiór. Aparat to oczywiście mój Nikon D750. Jako podstawowy obiektyw, moja ulubiona "spacerówka" Nikkor AF-S 28-300. Do tego jeszcze Nikkor 18-35 i na wszelki wypadek moje maleństwo Nikkor 50 1:1.4G. No i zestaw zapasowych akumulatorów, ujemne temperatury robią swoje. Na taką wycieczkę plecak nie może być zbyt ciężki, trudne warunki, dosyć forsowny masz - młodzież jest niezmordowana.


       Wyruszamy z Przełęczy Okraj z zamiarem dojścia na Śnieżkę. Część wycieczki zgodnie z planem rwie do przodu niczym harty afgańskie. Muszę za nimi nadążyć, żeby uwiecznić ich w czasie tej, niewątpliwie pięknej wycieczki, bo pogoda nam dopisała wyśmienicie. Śnieg, większość dnia z błękitnym niebem, niezbyt silny mróz no i przez większość drogi niezbyt silny, jak na Śnieżkę, wiatr. Niestety kiedy wyszliśmy powyżej linii lasu szybko zorientowałem się, czego nie wziąłem ze sobą, a co powinienem mieć koniecznie - raki!!! Przecież to nie pierwsze moje wędrowanie po górach w zimie. Co prawda to nie Tatry, ale żadnych gór nie można lekceważyć. Oj boli! 



        Obowiązki, obowiązkami, rozglądam się dookoła siebie, licząc na to, że wypatrzę coś ciekawego i będę mógł to uwiecznić. Skoro nie mogłem nic zaplanować, to staram się jak najlepiej wykorzystać zastane warunki. Przede wszystkim uwzględniam położenie Słońca na niebie. Nie z każdej pozycji daje się robić zdjęcia, ale coś tam wyłowiłem. I trochę panoramy, i trochę detalu. Góry są po prostu piękne same w sobie. Kiedy ruszyliśmy w drogę powrotną zaczęły nadciągać zdecydowanie ciemniejsze chmury. Nawet popadał delikatnie śnieg. Przede wszystkim stworzyło to niesamowity nastrój. Część gór była jeszcze w pełnym słońcu, a część całkowicie zasłonięta groźną, brunatną chmurą. Jak w jakimś filmie katastroficznym. Zeszliśmy jednak bezpiecznie na dół, gdzie organizator zafundował nam pyszną, gorącą czekoladę.


        Jeśli się podobało, postaw kawę.

buycoffee.to/zagleifotografia

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...